Ciągle tylko piłka i piłka, a jest tyle pasjonujących dyscyplin sportowych, które miały wpływ na to co robiłem w dzieciństwie. Ot choćby taka koszykówka.

„Czy Ty wiesz, że jak ja byłem młody to też byłem murzynem i grałem w kosza?”

Scena z kultowego filmu „Miś” przypomniała mi o pewnej ważnej, swego czasu dla mnie bardzo ważnej, dyscyplinie sportu. I chociaż wzrostu byłem raczej miernego, a nawet bardzo. Przez całą podstawówkę byłem najniższy spośród wszystkich uczniów i uczennic w klasie, co nie pomagało mi, choćby w kwestii samoobrony przed dużo wyższymi i silniejszymi kolegami. Nie przeszkadzało mi to w marzeniach i tym, by być sławnym koszykarzem.

Wiadomo, podstawówka. Głupi wiek, głupie pomysły. Chciałem grać w kosza, poprosiłem tatę o zawieszenie tablicy z koszem na słupie energetycznym, który stoi do dziś tuż za płotem ogradzającym moją działkę. W ferie zimowe, w dni wolne od szkoły, rzucałem małą piłką do kosza na śmieci, uprzednio oczywiście go opróżniając. I tak na koszykówce spędzałem może nie dnie, ale dobre kilkanaście godzin w tygodniu. Kiedyś kupiłem profesjonalną piłkę do kosza, najpierw taką z odbiciem ręki Michaela Jordana. Tak, wychowałem się na akcjach Jordana, choć jak się później okazało, bliżej było mi do piłki nożnej. Teraz nie oglądam koszykówki, polska liga mnie nudzi, a NBA… cóż. Trochę późno. Za szczeniaka, sorry, ale wtedy były inne możliwości! Oglądało się jeden z lepszych programów sportowych, jakie wtedy były w TV (może dlatego, że nie było ich zbyt wiele). Jak to się nazywało? „Hej hej, tu NBA”?

Może i tytuł audycji był inny, ale te słowa wypowiadane przez Włodzimierza Szaranowicza utkwiły mi w pamięci najbardziej. No i ten szalony Jordan. Człowiek, który przypominał bardziej latający spodek, niż koszykarza. Spójrzcie tylko.
No jak można było nie podziwiać takiego sportowca, w dodatku mają lat naście i „jarając się” dyscypliną, o której miało się niewielkie pojęcie? Wiecie jak to jest. Teraz liczą się te statystyki, punkty, zbiórki, asysty, double-double itp. Ba, nie zwracało się nawet uwagi na przepisy gry (sam przez długi okres myślałem, że za „kosz” naliczany jest jeden, a nie dwa punkty,ha!). Kiedyś wystarczyło, że zawodnik był charakterystyczny (jak Dennis Rodman, który podczas meczu zawsze coś wymodził. Jak nie podstawił rywalowi nogę, to sprowokował go poprzez klepnięcie w tyłek), albo był pół Indianinem (Scottie Pippen). Zresztą cała trójka stanowiła wtedy o sile najlepszej drużyny NBA lat dziewięćdziesiątych – Chicago Bulls, co dziś możemy oglądać już tylko na lekko podniszczonych kasetach video (lub płytach DVD, jeśli ktoś sobie to wszystko poprzegrywał.
Takich zawodników jak Michael Jordan, Karl Malone, Dennis Rodman, Scottie Pippen, Shaquille O’Neal już raczej nie ma i chyba nie będzie. Z tymi nazwiskami nieodłącznie wiążą się wspomnienia z dzieciństwa. Ostatnie swoje przygody z koszykówką kojarzę z tym rzutem. Jak na ironię – z polskiej ligi, której nigdy specjalnie nie lubiłem, a teraz nawet nie mam nawet czasu oglądać.