Jeszcze dwa lata temu wielu kibiców było w stanie oddać bardzo dużo, byle tylko trenerem reprezentacji został Franciszek Smuda. Miało być „Franek Smuda czyni cuda”, a są… cudaczne wypowiedzi, często niezrozumiałe decyzje i brak wyników. Dziś trener kadry sprzymierzeńców ma niewielu. Właściwie ma tylko jednego przyjaciela– Grzegorza Latę, prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej, choć i jego sympatia do „Franza” zdaje się mieć swój koniec. Czas pozostający do Euro mija, ale wszyscy wiedzą, że Smuda nie musi dokończyć swojej umowy z PZPN, która obowiązuje do końca turnieju w Polsce i na Ukrainie. Czy Franciszek Smuda stanie się ofiarą własnej nieodpowiedzialnej polityki kadrowej w reprezentacji, czy może poświęci go sam pracodawca, czyli PZPN?
Franciszek Smuda źródło: www.bialoczerwoni.com.pl
Po odejściu Beenhakkera w kadrze miała nastąpić rewolucja i, czego podważyć nie sposób, nastąpiła. Z tym, że „rewolucja zjadła swoje dzieci”. W powiedzeniu tym jest sporo prawdy uniwersalnej, pasującej do sytuacji z życia codziennego. Franciszek Smuda również chciał dokonać rewolucji w składzie reprezentacji, co udało mu się tylko połowicznie. Po pierwsze – stawiał głównie na piłkarzy sprawdzonych, a jeśli powoływał jakąś nową personę to zwykle taką, która już wcześniej miała występy w kadrze, debiutowała za kadencji innych trenerów. Kompletnych debiutantów było niewielu, co niektórzy uznają za sukces, choć powołania na zgrupowania kadry do tej pory trafiają w ręce takich piłkarzy jak Łukasz Mierzejewski, Grzegorz Krychowiak czy Sebastian Małkowski. A co do zjadania własnych dzieci – „rewolucja” w kadrze powoli zjada Smudę.

On sam twierdzi, że musiał budować kadrę od początku, więc słabsze wyniki są zrozumiałe. Problem w tym, że to nieprawda, bo, tak jak już wspominałem, znakomita większość kadry to zawodnicy debiutujący u poprzednich selekcjonerów. Jak to więc „rewolucja”? Co najwyżej awanturnictwo, z którego Smuda słynął już w czasach, gdy wprowadzał łódzki Widzew do Ligi Mistrzów. To, że obecny selekcjoner nie potrafi mówić pięknie, co przyznaje większość polskich dziennikarzy, jest oczywiste, ale to, że lubi mówić dużo.

Życie niesie ze sobą jeszcze jedną mądrość. Mianowicie taką, że nie zawsze liczba wypowiedzianych słów jest równa ich jakości. I znów ta zasada ma zastosowanie przy opisywaniu działań selekcjonera Smudy. Wystarczy wspomnieć jego barwne konferencje prasowe, na których mówił, że w jego kadrze nie będzie „farbowanych lisów”, czyli graczy pokroju Rogera Guerreiro, nie powącha koszulki z orłem na piersi ubabrany w korupcję piłkarz, a trener będzie stawiał w końcu na najlepszych i charakternych zawodników.

Efekt Smudowej paplaniny jest taki, że w reprezentacji grają posiadający od niedawna polskie paszporty Obraniak i Boenisch, a w kolejce ustawiają się kolejni zagraniczni gracze, z Manuelem Arboledą i Damienem Perquisem na czele. Ostatnio akces do gry w polskiej kadrze zgłosił Eugen Polanski, który wcześniej kategorycznie zaprzeczał, jakoby miał kiedykolwiek reprezentować biało-czerwone barwy. Nie ma wątpliwości, że zmienił zdanie pod wpływem działań Smudy, któremu wystarczy podstawić pod nos byle zagranicznego pomocnika, by za chwilę obwieścił go mesjaszem polskiej piłki, rezygnując tym samym z nie mniej utalentowanego polskiego zawodnika. Bo „Franz” kocha wszystko co z zagranicy. Wzory prowadzenia kadry miał czerpać od najlepszych, od Niemców. Zapomniał tylko dodać, że będzie czerpał te wzorce chochlą, a nie łyżką, wynajdując co chwilę zawodników zagranicznych, bez polskich paszportów. Najpierw nie chciał w kadrze „farbowanych lisów”, później, jak tylko zorientował się, że robi tak reprezentacja na której chce się wzorować, zaczął wcielać swój plan w życie. I naprawdę nikt nie ma do niego pretensji o powołania dla Obraniaka, czy Boenischa, tylko o częste mijanie się z prawdą i porażającą niekonsekwencję.

A co z zawodnikami zamieszanymi w korupcję? W kadrze na mecze z Argentyną i Francją jest zarówno Łukasz Piszczek, jak i Łukasz Mierzejewski. I o ile obecność Piszczka jest zrozumiała, bo jest to zawodnik naprawdę świetny, o tyle powołanie dla obrońcy Cracovii ciężko racjonalnie wytłumaczyć. Zresztą Franciszek Smuda zdążył już wytłumaczyć swoje decyzje. „Jestem konsekwentnym, brzydzę się korupcją, ale (…) trener musi być jak z gumy.” Gumowa konsekwencja – to dobre określenie. Kto by pomyślał, że zostanie nakreślone przez samego selekcjonera, który nie należy do wybitnych mówców nie należy.

Wróbelki ćwierkają, że czerwcowe pojedynki z Francją i Argentyną, w przypadku złych wyników, mogą być ostatnimi meczami kadry pod opieką Franciszka Smudy. Wszyscy w PZPN, mimo wszystko zdają sobie sprawę z tego, że do eliminacji do Mistrzostw Świata w Brazylii 2014 Polska przystąpi z piątego koszyka i jest to po części wina całego związku, bo wybrali takiego, a nie innego trenera. Jest to też przykra konsekwencja organizowania Euro 2012 i rozgrywania przez prawie 3 lata samych meczów towarzyskich. Jest to również wina samych piłkarzy. Ktoś powie: „Przecież Beenhakker korzystał praktycznie z tych samych zawodników” i będzie miał rację. Problemem jest to, że Beenhakker potrafił wycisnąć z tej kadry nie sto, ale sto dziesięć procent. Smuda nie potrafi ani zbudować kadry, ani wyciskać z niej czegokolwiek, chyba, że są to zawodnicy, którzy właśnie mają cokolwiek do powiedzenia i nie przyjmują decyzji selekcjonera z pochyloną głową. Jednym słowem tacy, którzy nie mają własnego zdania. Taki Franciszek Smuda wręcz ubóstwia. W meczu z Hiszpanami idzie na wymianę ciosów i przegrywa 6:0. Do tego przegrywa z takimi zespołami jak Litwa, czy remisuje ze słabą Grecją.

Reprezentacja Polski nie kończy swojego żywota razem z Mistrzostwami Europy w Polsce i na Ukrainie, zaraz po tym turnieju startują eliminacje do Mundialu w Brazylii. Większość kibiców nie ma wątpliwości, że po Euro 2012 nastąpi zmierz cudów „Franza” Smudy, a Polacy przystąpią do eliminacji pod wodzą nowego trenera.