Nie lubię jak robi się ze mnie idiotę. Kornelia Marek, polska biegaczka, została złapana na przyjmowaniu dopingu na Igrzyskach Olimpijskich w Vancouver. I co? A no nic. Biegaczka się nie przyznaje, usilnie twierdząc, że nie wie skąd EPO (Erytropoetyna) w jej organizmie się wzięło. Zwala wszystko na lekarza Witalija Trypolskiego, który twierdzi, że w polskiej kadrze na IO pełnił rolę fizjoterapeuty, a nie lekarza, więc nie mógł zrobić Kornelii Marek żadnego zastrzyku.
Wersję Trypolskiego potwierdzają inni lekarze z tak zwanej branży, a Trypolski cichaczem podaje informację, że zastrzyk mogła zrobić tylko pielęgniarka lub lekarz! Poszukiwania sprawcy trwają. Za chwilę się okaże, że naszą sportsmenkę napadli podczas treningu nieznani sprawcy, ściągnęli jej majtki i zrobili zastrzyk. W dodatku się nie przedstawili.
Winnego jak nie było tak nie ma, ale nie o to przecież do cholery w tym wszystkim chodzi. Chodzi o to, że Kornelia Marek była na Igrzyskach nafaszerowana dobre pierogi mięsem. Cała dyskusja w mediach sprowadza się natomiast do tego, kto ów zastrzyk wykonał. Święte oburzony do kamer wyskoczył prezes PKOL, Piotr Nurowski.
Jeśli nie ona, ani lekarz, to kto wykonał zastrzyk? Jaskółki? Krasnoludki?
Panie prezesie, ja bym się jednak skłaniał ku wersji z nieznanymi sprawcami w Kanadyjskim lesie.